Jak sobie radzimy, będąc poddani ocenie?

z Brak komentarzy

kartki z pytaniami na stole wśród przyrządów szkolnych

Jak sobie radzimy, gdy jesteśmy poddani ocenie? Albo, co chyba jeszcze gorsze, gdy jesteśmy poddani ocenie publicznej? Ostatnio mieliśmy małą próbkę takiego eksperymentu. Małą,  ale jednak na wielką skalę. „Małą”, bo dotyczyła tylko kilkoro dorosłych. „Na wielką skalę”, bo eksperyment obejrzała cała Polska. Oczywiście mam na myśli lekcje w programie „Szkoła z TVP”, prezentowane nam w tych trudnych pandemicznych czasach.

Od razu uspokajam. To nie będzie kolejny tekst wytykający błędy lub usprawiedliwiający występujących tam nauczycieli. Choć osobiście szczerze im współczuję, bo nie chciałbym być na ich miejscu. Wytypowany „na ochotnika” zawsze ma pod górkę. Jednak dziś nie o tym. Chcę się zająć konkretnie samym zjawiskiem poddania się pod publiczną ocenę, które mamy okazję obserwować podczas tych lekcji w TVP.

Widać wyraźnie, że nauczycieli tam występujących można podzielić na dwie grupy. Na tych, którzy radzą sobie ze stresem lepiej i na tych, którzy sobie z tym stresem radzą gorzej lub nie radzą w ogóle.

Można się zastanawiać, czy ci nauczyciele w taki sam sposób prowadzą zajęcia w normalnych warunkach, w szkolnej klasie, w bezpośredniej interakcji ze swoimi uczniami? Zaryzykuję stwierdzenie, że prawdopodobnie nie. Środowisko szkolne jest im znane, a przez to przyjazne. Uczniowie są im znani, a dzięki temu są z nimi wzajemnie oswojeni. A to oznacza, że poziom stresu, takich nauczycieli, podczas codziennych zajęć w szkole jest zdecydowanie niższy, niż podczas występów w TV. I nie tylko dlatego, że, występując w telewizji, są zmuszeni do pracy w nowym, nieznanym środowisku – bez dzieci, przed kamerami, przed innymi dorosłymi obecnymi w studio itp. W tym wypadku kluczowa jest, waląca jak łopatą w głowę, świadomość, „że to pójdzie na cały kraj”. Świadomość, że „to, co teraz robię, zobaczą nie tylko moi uczniowie, ale też ich rodzice, być może wszyscy moi znajomi, mój pracodawca, inni koledzy nauczyciele i kto wie, kto jeszcze”. Świadomość, że wszyscy to zobaczą i, siłą rzeczy, mnie ocenią. Poziom stresu „level hard”!

Dlaczego zatem jedni nauczyciele potrafią przeprowadzić lekcje w TV, jakby robili to od lat, a inni, jak wynika z mowy ich ciała, woleliby zapaść się pod ziemię? Wyjaśniam. W tym wypadku, kluczowa nie jest wiedza, bo tę prawdopodobnie wszyscy mają na przyzwoitym poziomie. Kluczowe są cechy osobowości. To dzięki nim, jedni przed kamerą wypadają lepiej, a inni gorzej. Jedni mają większe zasoby radzenia sobie w sytuacji publicznej oceny, a inni zdecydowanie mniejsze. Te zasoby są zazwyczaj uwarunkowane biologicznie, a przynajmniej w znacznym stopniu. To, upraszczając, oznacza, że rodzimy się z nimi albo nie. Nabycie takich zasobów jest możliwe, ale wymaga po pierwsze świadomości ich niedoborów, a po drugie żmudnej, wieloletniej pracy nad sobą. Dlatego też, tak na marginesie, zawsze naszą współpracę ze szkołami i radami pedagogicznymi, zaczynamy od szkolenia na temat profili osobowości. To zdecydowania ułatwia nauczycielom nie tylko ich pracę, ale i codzienne życie.

Chciałbym w tym miejscu skłonić Was do refleksji. Widzimy na tych telewizyjnych przykładach, że w sytuacji stresowej, nawet nauczycielom, którzy od lat uczą swojego przedmiotu, zdarza się popełniać, banalne wręcz, błędy. Może w związku z tym, warto zastanowić się, jak w podobnej sytuacji stresowej, w sytuacji poddania się ocenie lub publicznej ocenie radzą sobie uczniowie? Uczniowie, którzy choćby z samego faktu, że są znacznie młodsi, mają zdecydowanie niższą odporność na stres niż dorośli, no i zdecydowanie mniejsze zasoby wiedzy, którą muszą się wykazać.

Nie od dziś wiadomo, że dla znacznej części, a być może nawet dla większości uczniów egzaminy, klasówki lub nawet zwykłe odpytywanie przy tablicy nie są metodą weryfikowania ich wiedzy, a co najwyżej metodą sprawdzania ich odporności na stres. Sama świadomość konieczności poddania się ocenie lub, jak w przypadku odpytywania przy tablicy, nawet publicznej ocenie, dodatkowo obarczona wizją ewentualnej kary za popełnienie błędów, wystarczy, żeby w mózgu powstał koktajl Mołotowa, z którego trudno wyciągnąć jakąkolwiek wartościową informację. I fakt, że dany uczeń spędził ileś tam godzin nad materiałem, próbując jakimś cudem upchnąć go w swojej głowie, nic tu nie pomoże. Poziom stresu również „level hard” i „średnica staje się obwodem”.

Co zatem należy zrobić? Jaka jest alternatywa? Jak zdjąć lub przynajmniej zmniejszyć u naszych uczniów ten poziom stresu? Odpowiedź jest prosta, choć ciągle dla wielu nie do przyjęcia. Trzeba zrezygnować z ocen, a przynajmniej z ocen cząstkowych. Jeśli to dla kogoś zbyt rewolucyjne, to zachęcam do przynajmniej zredukowania ich ilość do maksymalnie trzech na semestr.

Nie mam w tym tekście miejsca na to, by opisywać, jak pracować bez ocen. To nie jest tematem przewodnim tego artykułu. Mogę tylko krótko napisać, że można i że w ten sposób pracuje już bardzo wielu nauczycieli w różnych szkołach w całej Polsce. I to ze świetnymi efektami. Realizują podstawę programową, a uczniowie się uczą. I to często nawet lepiej, niż w czasach, gdy mieli oceny.

Dlaczego rezygnacja z ocen ma być pomocna w procesie uczenia się? To akurat proste i każdy dorosły jest w stanie to sobie wyobrazić, bo prawdopodobnie każdy lub prawie każdy miał okazję tego doświadczyć. Jaki jest nasz komfort pracy, gdy mamy świadomość, że za popełnienie nawet drobnego błędu, wisi nad nami groźba kary, np. w postaci publicznej reprymendy szefa, utraty premii lub dosłownie potrącenia określonej kwoty z wypłaty? A jaki mamy komfort pracy, gdy wiemy, że pracujemy w zespole i nasze działania, naszą pracę ktoś po nas sprawdzi, zweryfikuje i, jeśli znajdzie jakieś błędy, będziemy mogli je po prostu poprawić i dzięki temu jeszcze czegoś nowego się nauczyć?

W prawdziwym życiu uczenie się polega między innymi na popełnianiu błędów i wyciąganiu z nich wniosków. To jest normalne. Wystarczy zapytać wszystkich, którzy osiągnęli sukces w dowolnej dziedzinie. W ich przekazie powtarza się jedna i ta sama prawda, że właśnie popełnienie wielu błędów, ostatecznie doprowadziło ich do sukcesu. Z tą różnicą, że z błędów pozwolono im wyciągać wnioski, pozwolono im się na nich uczyć, a nie karano za nie i wywoływano lęki przed ich popełnieniem.

Czy to może zadziałać w szkole? Już wiemy, że tak, bo, jak wspomniałem, metody i efekty pracy wielu nauczycieli są tego żywym dowodem. Zadałbym jednak inne pytanie. Czy to, co robimy w szkole od ponad stu czy dwustu lat, czyli ten wiszący nad uczniami kij lub leżąca przed nimi marchewka, w postaci złej lub dobrej oceny, rzeczywiście przynoszą efekty, jakich oczekujemy? Jakoś nie mam przekonania. Podobno Albert Einstein powiedział kiedyś, że szaleństwem jest robić wciąż to samo, a oczekiwać innych rezultatów. Może w takim razie już czas na zmianę? Może już czas zrobić coś naprawdę inaczej? Teraz mamy ku temu okazję, jak nigdy. To nauczyciele zdecydują, czy po pandemii, po poligonie pt. „edukacja on-line” wrócą na stare, pruskie tory nauczania, gdzie szkoła jest często koszmarem zarówno dla nauczanych, jak i nauczających. To nauczyciele teraz stają przed decyzją, czy rozpocząć od września ewolucyjną zmianę w swojej pracy, dzięki której uczniowie będą czerpali satysfakcję z uczenia się, a nauczyciele doświadczą radości bycia dla nich przewodnikiem, liderem, mentorem, a nie sędzią czy katem.  Czy wprowadzenie takich zmian będzie łatwe? Zapewne nie. Wiem jednak, że warto. To wszystko jest w rękach nauczycieli.

Jedna uwaga na koniec. Nie twierdzę, że cała polska szkoła, to jeden wielki koszmar dla uczniów i nauczycieli. Nie twierdzę nawet, że jest to cecha większości szkół. Nie prowadzę takich statystyk i wierzę, że takie stwierdzenie mijałoby się z prawdą. Byłoby zapewne krzywdzące dla zdecydowanej większości. Wiem jednak na pewno, bo miałem okazję się z tym zetknąć osobiście, że w wielu miejscach, w wielu szkołach potrzebna jest radykalna zmiana w sposobie myślenia i działania u wielu nauczycieli. Do września dużo czasu. Może warto spróbować?